Tajemnice wojskowej bezpieki
Leszek Żebrowski
Nasz Dziennik Sobota-Niedziela, 8-9 listopada 2008, Nr 262 (3279)
Spośród
wszystkich instytucji oraz jawnych i tajnych służb komunistycznych w
Polsce po 1944 r. najbardziej tajemniczą i najmniej znaną do dziś
pozostaje Główny Zarząd Informacji, zwany potocznie Informacją
Wojskową. O ile doskonale wiemy, jak zbrodnicza i okrutna była
bezpieka "cywilna", o tyle bezpieka "wojskowa",
czyli IW, pozostaje w cieniu. Powstanie IPN niewiele zmieniło w tym
zakresie - nie ma całościowych badań tej instytucji, brak jest
poważnych, analitycznych opracowań i monografii. Trudno to sensownie
wytłumaczyć, skoro jest przecież zapotrzebowanie społeczne na
zbadanie skrywanych zakamarków Polski Ludowej, a badanie wszystkich
zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu jest naszym obowiązkiem.
Początek IW można liczyć od powołania zalążków tej służby w
Wojsku Polskim, tworzonym w Związku Sowieckim na polecenie Stalina,
pod komendą ppłk./gen. Zygmunta Berlinga. Został on 31 lipca 1939 r.
usunięty z WP w związku z głośną sprawą obyczajową, w wojnie obronnej
udziału nie brał. Aresztowany przez Sowietów, szybko przeszedł na
stronę wroga, podczas gdy jego koledzy trafili do Katynia i innych
miejsc okrutnej kaźni. Po utworzeniu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS
został powołany do służby, ale po ich ewakuacji do Iranu pozostał w
sowieckiej ojczyźnie. Za dezercję był skazany na degradację do
stopnia szeregowca i na karę śmierci za zdradę. Dopiero Sowieci w
1943 r. awansowali go do stopnia pułkownika, następnie generała "WP".
Informacja Sowiecka
Pierwszy
rozkaz organizacyjny dotyczący Informacji wyszedł 14 maja 1943 roku.
O ile późniejsza bezpieka była swoistym "państwem w państwie"
(podlegała bowiem władzom partii komunistycznej), o tyle organa
Informacji od początku były obcym ciałem, gdyż zwierzchnictwo nad
nimi sprawowali ich sowieccy przełożeni. Była to więc służba
całkowicie sowiecka i odgórnie obsadzona przez obywateli sowieckich.
Do 1945 r. wszelkie rozkazy i pisma sporządzano w języku rosyjskim,
dla ułatwienia pracy, aby nie było potrzeby wykonywania polskich
tłumaczeń. Na jej czele stał oficer sowiecki płk Piotr
Kożuszko.
Pierwszym dokumentem normatywnym IW był prawdopodobnie
"Regulamin o Zarządzie Informacji przy Naczelnym Dowódcy Wojska
Polskiego i jego organach" z 30 września 1944 roku. Został
zatwierdzony przez gen. Michała Rolę-Żymierskiego. Jest to dokument w
całości napisany po rosyjsku ("ściśle tajny") i Żymierski
też podpisał go alfabetem rosyjskim. Wszyscy podejrzani i aresztowani
pod zarzutem prowadzenia "wrogiej działalności" przeciwko
ZSRS mieli być natychmiast przekazywani kontrwywiadowi sowieckiemu
"Smiersz". A była to kategoria bardzo niejasna, ponieważ
praktycznie każdego można było podciągnąć pod taką działalność.
Wszechobecna i wszechwładna
Wraz
z postępującą rozbudową "ludowego" WP bardzo szybko
rozrastała się Informacja, która z założenia miała być służbą
kontrwywiadowczą w wojsku. Jako taka powinna być całkowicie
apolityczna, ale nałożono na nią szereg zadań związanych z realizacją
ideologii "walki klas" oraz rozbudowano ją nie tylko w
jednostkach wojskowych, ale także w Korpusie Bezpieczeństwa
Publicznego (KBW) i Wojskach Ochrony Pogranicza (WOP). Przez szereg
lat istniał nawet tzw. Wydział Wojskowy przy Głównym Urzędzie
Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli mówiąc wprost - przy
komunistycznej cenzurze.
Informacja Wojskowa mogła dosłownie
wszystko - każdy jej funkcjonariusz mógł dokonywać rewizji,
zatrzymania i aresztowania dowolnej osoby. Mógł interesować się
życiem osobistym każdego obywatela, jego powiązaniami rodzinnymi i
towarzyskimi, życiem prywatnym i zawodowym. Miał prawo werbowania w
prawie nieograniczonym zakresie agentury i współpracowników. Co
ciekawe, agentem mógł zostać nawet oficer w stopniu generała, choć
taki werbunek musiał zatwierdzić minister obrony narodowej.
Istniał
specjalny wykaz kategorii "osób podejrzanych", który był
stale rozszerzany, przez co zainteresowania organów Informacji
obejmowały coraz większy krąg obywateli. Tylko część tych uprawnień
była określona przez przepisy regulaminowe - większość wynikała z ich
całkowitej bezkarności i faktycznej odpowiedzialności wyłącznie przed
sowieckimi zwierzchnikami. I choć formalnie w kręgu zainteresowania
powinni być tylko wojskowi wszystkich rodzajów broni, to przez
rozpracowywanie ich rodzin, krewnych i znajomych wojskowa bezpieka
mogła represjonować dosłownie wszystkich. Miała zresztą przeznaczony
własny aparat śledczy i operacyjny oraz własne areszty i
więzienia.
Była więc jeszcze jednym narzędziem represji
komunistycznego państwa. Jej nazwa budziła taką grozę, że stalinowscy
więźniowie wspominają, jak modlili się po ich aresztowaniu przez IW,
aby zostali przekazani w łapy UB, uważając, że tak będzie dla nich
lepiej!
"Spolszczenie", czyli odruszczenie
Doktor
Zbigniew Palski, znakomity badacz dziejów tej instytucji, napisał: "W
latach 1943-1944, 100% stanowisk w Informacji obsadzonych było przez
oficerów radzieckich. Pierwsza grupa Polaków napłynęła w połowie 1944
r. - było ich najprawdopodobniej 17, objęli jednak stanowiska
tłumaczy i protokolantów". Od tego czasu następuje dalszy napływ
oficerów LWP do Informacji Wojskowej (której formalne nazwy,
struktura organizacyjna i podporządkowanie służbowe zmieniały się aż
do 1957 r., czyli do jej formalnego przekształcenia w Wojskową Służbę
Wewnętrzną (WSW)). Oficerowie sowieccy powoli odchodzą, zwalniając
miejsce dla oficerów "polskich", co jest pojęciem bardzo
względnym z uwagi na ich pochodzenie. Na przykład w sierpniu 1945 r.
na stanowiska zastępców szefa Głównego Zarządu Informacji powołani
zostali oficerowie "polscy": płk Anatol (Natan) Fejgin i
płk Eugeniusz Zadrzyński (obaj pochodzenia żydowskiego). W grudniu
1945 r. płk Piotr Kożuszko został odwołany do Związku Sowieckiego, a
na jego miejsce przyszedł płk Jan Rutkowski (przedwojenny komunista
pochodzenia żydowskiego). Także jego następca, płk Stefan Kuhl, był
pochodzenia żydowskiego, jak również szefowie czterech z pięciu
wydziałów (oddziałów). I tak: Wydziałem I kierował płk Aleksander
Kokoszyn, Wydziałem II - płk Ignacy Krzemień, Wydziałem III - płk
Jerzy Fonkowicz, Wydziałem IV - płk Władysław Kochan, i Wydziałem V -
ppłk Wincenty Klupiński. Z wyżej wymienionych tylko płk Kochan był
pochodzenia polskiego. Czyli spolszczenie polegało wyłącznie na
formalnym odruszczeniu.
Ciekawe są ustalenia dr. Z. Palskiego
odnośnie do narodowości kadry kierowniczej organów Informacji w
latach 1945-1956: "Przeanalizujmy jeszcze odsetek oficerów
polskich narodowości żydowskiej zajmujących kierownicze stanowiska w
organach. Wymienione wcześniej zasadnicze stanowiska kierownicze
zajmowało w latach 1945-1956 30 oficerów polskich narodowości
żydowskiej (16,9%). Stanowiska wyłącznie szefowskie (łącznie z
zastępcami szefów GZI) zajmowało 17 oficerów tej narodowości (18,7%).
Stanowiska kierownicze w GZI (z zastępcami włącznie) zajmowało 16
oficerów polskich narodowości żydowskiej (20,8%), zaś bez zastępców
(lecz z zastępcami szefów GZI) 9 oficerów tej narodowości (22,5%)".
Nietrudno zauważyć, że ten odsetek wyraźnie rósł w miarę badania
coraz wyższych szczebli dowódczych tej służby. W dodatku w tych
statystykach nie jest uwzględniana narodowość oficerów sowieckich, a
przecież nie byli to wyłącznie Rosjanie.
"Nie matura, lecz chęć szczera"
Z uwagi na uwarunkowania ideologiczne kadra kierownicza organów Informacji nie musiała charakteryzować się specjalistycznym przygotowaniem zawodowym do tego rodzaju pracy, jaką był kontrwywiad, specjalnymi predyspozycjami umysłowymi czy statusem wykształcenia. Liczył się przede wszystkim staż w ruchu komunistycznym, całkowita lojalność wobec przełożonych i bezwzględność wobec "wrogów klasowych". Z tej racji najcięższe zbrodnie mogły być bezkarnie popełniane przez funkcjonariuszy Informacji, ponieważ to oni stanowili rdzeń "ludowej władzy" i cieszyli się ogromnym zaufaniem ze strony swych sowieckich przełożonych. Ale przedwojennych kadr było za mało w stosunku do potrzeb, zresztą nie tylko do obsadzania etatów w Informacji. W związku z tym już od 1945 r. trwało szkolenie (początkowo bardzo pobieżne, później bardziej rozbudowane) na potrzeby tej służby. Latem 1945 r. powołano więc Szkołę Oficerów Informacyjnych (OSInf.) dla wychowania kadr niezbędnych do obsady wszystkich etatów, a tych było coraz więcej. Rekrutowano do niej przede wszystkim słuchaczy Oficerskiej Szkoły Polityczno-Wychowawczej, ściśle wyselekcjonowanych nie tyle pod kątem inteligencji i wyników w nauce, ile czystości klasowej i oddania władzy ludowej. Oficerowie Informacji musieli być bowiem przede wszystkim lojalni i całkowicie posłuszni. Nie byli od samodzielnego myślenia, mieli tylko fanatycznie wykonywać zadania nałożone na nich przez przełożonych. Jednocześnie wyrabiano w nich poczucie bezkarności i ogromnej władzy, jaką ich obdarzyła partia komunistyczna.
Ilość i "jakość"
Jeden
z absolwentów OSInf., kpt. Mierosławski, przesłuchiwany w 1957 r. na
fali ówczesnej "odwilży", zeznał: "Mówiono zawsze, że
informacja to zbrojne ramię partii i nikomu nie podlega. Podkreślano,
że nie podlega Ministrowi Obrony Narodowej". Komendantami i
wykładowcami tejże szkoły byli oficerowie sowieckiego kontrwywiadu
Smiersz, którzy też wszczepiali swoim uczniom zasadę, że bicie
podejrzanych jest jedną z głównych metod uzyskiwania wartościowych
zeznań. Zastępca szefa GZI płk Anatol (Natan) Fejgin mawiał wprost,
że "d... nie szklanka", i nakazywał tak postępować z
osobami przesłuchiwanymi, zarówno mężczyznami, jak i kobietami, które
były dodatkowo upokarzane przez rozbieranie od naga i bicie przez
kilku oficerów naraz.
IW jest jednak mniej znana niż bezpieka
"cywilna", gdyż była od niej znaczniej mniej liczna, a więc
i nie tak widoczna. W listopadzie 1945 r. były to 1244 etaty, w 1947
r. już 2371 etatów, w roku 1952 - 3272, w 1953 r. - 4130. Do tego
oczywiście dochodziła "obsługa", czyli plutony ochrony,
pracownicy kontraktowi itp. Była to więc służba wprawdzie
kilkakrotnie mniejsza niż aparat MBP, ale też zapisała się w pamięci
jej więźniów jako wyjątkowo okrutna i bezwzględna. Nic dziwnego,
skoro wykształceniem poniżej średniego legitymowało się około 90
procent funkcjonariuszy! Tak było w zasadzie do końca formalnego
istnienia IW. Nie przeszkadzało to jednak osobom jakże często
ograniczonym umysłowo zajmować wysokich stanowisk i bardzo szybko
awansować w hierarchii. Dla przykładu: Władysław Kochan, w 1945 r.
zaledwie chorąży, w 1947 r. był już podpułkownikiem; Ignacy Krzemień
(Ignacy Berger-Ruderman) w 1944 r. kapitan (stopień prawdopodobnie z
wojny domowej w Hiszpanii, gdzie był komisarzem politycznym batalionu
w "XIII Brygadzie Międzynarodowej"), w 1945 r. został
pułkownikiem; Stefan Kuhl, w 1944 r. zaledwie chorąży, w 1946 r. już
pułkownik; Naum Lewandowski, w 1945 r. kapitan Armii Czerwonej, dwa
lata później już pułkownik; Mieczysław Notkowski (Mojżesz
Kipersztein), w 1944 r. chorąży, w 1945 r., w 1950 r. już major;
Stefan Sarnowski (Stefan Zylbersztejn), w 1945 r. chorąży Armii
Czerwonej, w 1948 r. major; Jerzy Szerszeń, podporucznik Armii
Czerwonej w 1945 r., w 1948 r. już podpułkownik. Były to kariery
niezwykłe i niczym - poza oczywiście zasługami dla Smiersza i IW -
nieuzasadnione.
Czesław Kiszczak: "Na kafelki!"
Warto
kilka słów poświęcić także na to, co jest istotą osławienia
Informacji Wojskowej, a co pozostaje w głębokim cieniu zbrodni
popełnionych przez UB. Archiwa IW były najpilniej strzeżoną tajemnicą
w Polsce Ludowej oraz - co jest niezrozumiałe - także po 1989 roku.
Ogromną ich część, bo prawie 90 procent, zdążyli zniszczyć
wychowankowie i zaufani funkcjonariusze gen. Czesława Kiszczaka.
Ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej (taką nazwę przybrała w
1957 r. IW) gen. Edmund Buła zdołał jednak wszystko zmikrofilmować i
osobiście przekazać do... Moskwy, władzom sowieckiego wywiadu GRU. Za
ten czyn został skazany na niewysoki wyrok (oczywiście w
zawieszeniu). Na skutek tego dawni funkcjonariusze oraz ich rozległa
agentura mogą spać spokojnie, cieszą się przywilejami rodem z PRL,
wysokimi stopniami wojskowymi, odznaczeniami, ogromnymi
emeryturami.
Trzeba zatem przypomnieć, że uchwałą sejmową z 1994
r. Informacja Wojskowa została potępiona jako formacja zbrodnicza.
Dlaczego? Może kilka małych przykładów nieco otworzy nam oczy.
Jedna
z kobiet, przesłuchiwana w tzw. sprawie zamojsko-lubelskiej,
zeznawała w 1956 r.: "(...) pamiętam, że w jednym pokoju było
kilku oficerów, którzy kazali mi się rozebrać do naga (...). Jeden
oficer pytał mnie, a gdy ja nie mogłam udzielić takiej odpowiedzi,
jakich żądano, drugi oficer kazał mi wyciągnąć przed siebie ręce i
bił mnie po rękach jakąś linią czy listwą. Następnie ktoś zakneblował
mi usta żakietem czy swetrem i gdy leżałam na krześle, twarzą do
krzesła, inni oficerowie w niesamowity okrutny sposób bili mnie po
całym ciele jakąś deską czy szczapą drewnianą (...). Po tym biciu
byłam również kopana po ciele, a oficerowie szturchali mnie w obite
miejsca i ironicznie pytali, czy boli. Proceder bicia mnie w ten
sposób, nagiej i wyszydzanej oraz oglądanej, powtarzał się
kilkakrotnie". Poddawano ją też innym wymyślnym torturom, a gdy
chciała pić, dawano jej spluwaczkę, żeby napiła się "wody".
Nic dziwnego, że po takim śledztwie trafiła do szpitala
psychiatrycznego.
W liście do redakcji "Naszej Polski" z
27 marca 2001 r. (po znanym wywiadzie gen. Kiszczaka dla "Gazety
Wyborczej" z 6 marca 2001 r.) pani M. Wojciechowska napisała:
"Porucznika Czesława Kiszczaka 'poznałam' na początku 1948 r.
Jak się sam przedstawił: 'czy wiesz, w czyich rękach się znajdujesz,
w rękach kontrwywiadu!' Znajdowałam się wówczas w podziemiach
Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego złapana na nielegalnym
przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej, posądzona o szpiegostwo. W
czasie przesłuchań (było to chyba III p.) przychodzili wyżsi
oficerowie rosyjscy i pytali: 'czy już mówi?'. Ponieważ nic nie
mówiłam, po całodziennym przesłuchaniu (konwejer) por. Cz. Kiszczak
wysłał mnie na noc do karceru, bez okien, pryczy, napełnionego
powyżej kostek wodą. W Głównym Zarządzie Informacji Wojska Polskiego
stosowano straszne metody śledcze, bicie, kopanie, a byli tam
Białorusini, Rosjanie i Żydzi (...). Po przejrzeniu teczek
przesłuchiwanych, żywych i straconych, znalazłoby się wiele
protokołów przesłuchań z podpisem por. Cz. Kiszczaka". Zapewne
niewiele uda się już znaleźć w związku z dokonanymi zniszczeniami z
okresu tzw. transformacji ustrojowej. Ale to nie znaczy, że nic już
nie ma.
W 1952 r. Zbigniew Kucharski, wówczas ppor. piechoty w 18.
DP w Ełku, chciał wziąć potajemnie ślub kościelny (oficjalnej zgody
przełożonych przecież by nie dostał). Ktoś go zauważył, jak wchodził
na plebanię, ktoś doniósł i zaczął się jego wieloletni dramat. Został
aresztowany przez UB, następnie przekazano go Informacji Wojskowej.
Tak to wspominał: "Na drugi dzień przyjechał po mnie kapitan
Czesław Kiszczak, szef Wydziału Informacji w Ełku (...). Kiszczak
powiedział dwa słowa: na kafelki. (...) przez ponad dwa miesiące mnie
przesłuchiwali (...). Jedzenie w aluminiowej misce kładli mi na
ziemię, żeby mnie upodlić i porównać do psa. Nie widziałem światła
dziennego ponad dwa miesiące". Z. Kucharski jako "wróg
klasowy" został skazany na sześć lat więzienia. Sprawiedliwości
nigdy nie doczekał, choć zmarł w 1993 roku. W 1996 r. prokurator
Naczelnej Prokuratury Wojskowej poinformował wdowę po nim, że nie
dopatrzył się "elementów niesłusznej represji politycznej w
stosunku do oskarżonego" i w związku z tym "dalsza
korespondencja w przedmiotowej sprawie (...) pozostanie bez
odpowiedzi". I pozostała. Czy to tylko głęboka niewiedza aparatu
nowego (?) wymiaru sprawiedliwości wojskowej po 1989 roku? Tego nie
wiemy... Wiemy natomiast, że redaktor naczelny "Gazety
Wyborczej" uznał Kiszczaka za "człowieka honoru", co
oburzyło nawet wierne kręgi czytelników jego gazety. Podobnie jak
(nie)zrozumiałe fetowanie gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
"Wolski", "Kazimierczak" i inni
Może
pewnym przyczynkiem do zrozumienia takich fenomenów będzie sprawa
agentury Informacji Wojskowej, która nie była tak liczna jak agentura
bezpieki, ale gatunkowo, owszem, jest o czym mówić. Całkiem niedawno
ujawniono przecież, że bardzo cennym agentem Informacji był...
Wojciech Jaruzelski, i to już od 1946 r., a więc praktycznie od
początku swej oszałamiającej kariery w komunistycznym wojsku. Miał po
prostu dwie twarze - na zewnątrz oficer liniowy, później oficer
polityczny, a tak naprawdę - agent IW, który działał pod pseudonimem
"Wolski" i był bardzo wysoko (zapewne niebezpodstawnie)
oceniany przez swych oficerów prowadzących. Według niepotwierdzonych
pogłosek (na podstawie szczątkowej dokumentacji enerdowskiej Stasi)
jednym z nich miał być późniejszy... gen. Kiszczak, co też może w
jakiś sposób tłumaczyć jego karierę przy Jaruzelskim.
W pewnym
sensie trudno się dziwić Jaruzelskiemu, że wybrał taką drogę. W
okresie stalinowskim aż jedna piąta korpusu oficerskiego "ludowego"
Wojska Polskiego została zwerbowana przez organa IW, w tym bardzo
wielu wyższych oficerów! Ówczesny por. Jaruzelski w 1946 r. nie był
zatem osamotniony...
Jednym z cennych agentów IW w sądownictwie
stalinowskim był sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie (z
racji swej dyspozycyjności i innych zasług był oddelegowany do
Najwyższego Sądu Wojskowego) kpt. Stefan Michnik. W 1949 r. zgłosił
się ochotniczo do służby wojskowej, pisząc w podaniu: "Będąc
członkiem PZPR i ZMP, pracą swą w Odrodzonym Wojsku Polskim pragnę
przyczynić się do zbudowania socjalizmu w Polsce. (...) Podczas mego
pobytu w ZSRR, widząc, jak naród radziecki walczy o swą
niepodległość, doszedłem do przekonania, że tylko taki ustrój jest
zdolny do walki o życie, o lepsze jutro. Pragnę też, aby w Polsce
zapanował taki ustrój". Miał bardzo dobre referencje - jego
rodzice działali w II RP w zdelegalizowanej,
terrorystyczno-agenturalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy
(KPZU), która nie uznawała suwerenności i niepodległości Polski. W
1950 r. doszło do zwerbowania Stefana Michnika przez IW. Oficer,
który dokonał werbunku, zaznaczył w jego charakterystyce: "Wyglądem
swoim, jak i zachowaniem podchorąży M[ichnik] w ogóle nie daje po
sobie poznać semickiego pochodzenia, tak że fakt ten w żadnym razie
nie będzie wpływał ujemnie na pracę agenturalną". Pod
pseudonimem "Kazimierczak" S. Michnik został rezydentem,
któremu podlegało kilku agentów.
Dezinformacje o Informacji
Dziś
obrońcy "etosu" Informacji Wojskowej (i jej następczyni -
Wojskowej Służby Wewnętrznej) to bardzo zwarte i ściśle powiązane ze
sobą środowisko. To także kręgi rodzinne i towarzyskie, co widać
chociażby przy jakichkolwiek próbach dokonania bardzo spóźnionych,
ale jakże koniecznych rozliczeń. I widać po kolejnych głosowaniach w
parlamencie, kto jest za, a kto zdecydowanie przeciw. Szkoda tylko,
że wyborcy nie zdają sobie z tego sprawy i nie widzą swych kandydatów
inaczej, niż ci się sami prezentują. I nie jest to tylko wymowne
milczenie, co jeszcze byłoby zrozumiałe. Dochodzi również do
publicznych deklaracji, w których dzieci bardzo ciepło i całkowicie
bezkrytycznie wyrażają się o takich rodzicach, a niektóre gazety
usłużnie użyczają im swych łamów. Na przykład Włodzimierz
Cimoszewicz, po 1989 r. gwiazda "nowej" formacji, czyli po
prostu środowiska post(?)komunistycznego, którego ojciec, płk Marian
Cimoszewicz, był m.in. szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej
Akademii Technicznej, wypowiedział się w "Gazecie Wyborczej":
"Mój ojciec był oficerem Informacji Wojskowej, ale ja wierzę, że
był w porządku. Wyciąganie takich spraw to jest ten rodzaj draństwa,
którego nie cierpię najbardziej" ("GW" z 6 lutego 1996
r.). A więc mamy "wyprać" przeszłość, bo synowi to nie w
smak? W "Rzeczpospolitej" (z 4-5 czerwca 2005 r.) zrobił ze
swego ojca... ofiarę medialnych publikacji: "Moja rodzina
płaciła bardzo dużą cenę za to, że byłem w polityce. Ośmielam się
stwierdzić, że mój ojciec umarł wcześniej z powodu brutalnych ataków
na niego i na mnie". Było to w okresie, gdy W. Cimoszewicz
kandydował (początkowo ze sporymi szansami) na stanowisko prezydenta
RP, czyli na najwyższy urząd w Polsce!
Oficerowie Informacji
Wojskowej, oprócz ścigania (i zabijania) "wrogów klasowych",
organizowali również akcję rozpracowywania, skłócania i
kompromitowania polskiej emigracji niepodległościowej w Londynie.
Jednym z oficerów IW, którzy w Londynie po wojnie "filtrowali"
osoby zamierzające powrócić do Polski, był znany nam już... Cz.
Kiszczak (zatrudniony w ambasadzie Polski Ludowej na etacie...
woźnego). Później tłumaczył się, że służył emigracji wyłącznie
pomocą. Z odnalezionych ostatnio raportów wynika jednak, że w 1950 r.
podpisał dokument, w którym oskarżał 220 polskich oficerów z
emigracji o terroryzm i szpiegostwo! To tak miała wyglądać jego
pomoc? Dzisiejsze łgarstwa oficerów Informacji nie mają granic, a
byli funkcjonariusze nie mają nawet krzty wstydu. Słyszałem kiedyś
publiczne wyjaśnienia jednego z nich (bodajże w randze
podpułkownika), że Informacja Wojskowa służyła wyłącznie do...
informowania żołnierzy. Pewnie stał taki w jednostce z doczepioną
dwukierunkową tablicą: "tu kantyna", "tu latryna"...
Ideologiczni propagandziści i pospolici złodzieje
Informacja
Wojskowa organizowała również własne akcje propagandowe w celu
zohydzenia dorobku Polskiego Państwa Podziemnego, etosu Powstania
Warszawskiego, gloryfikacji GL i AL. Warto zajrzeć na przykład do
broszury wydanej w maju 1948 r. pt. "Obóz reakcji polskiej w
latach 1939-45" (Warszawa - Główny Zarząd Informacji WP, VII
Oddział, sygnowana jako: "Tajne!", a kolejne egzemplarze
były numerowane). Zredagowali ją m.in. Luna Brystygier, Juliusz
Burgin, Stefan Jędrychowski, Wincenty Rzymowski, Chaim Heller,
Seweryn Żurawicki (późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego,
który "uczył" mnie... historii myśli ekonomicznej). Był to
materiał szkoleniowy do akcji propagandowych prowadzonych głównie w
wojsku.
Jeszcze jedno oblicze IW trzeba tu zaznaczyć - tak jak i
inne służby tajne Polski Ludowej, IW gromadziła podczas akcji
pacyfikacyjnych, przeszukań, rewizji czy pospolitych napadów tzw.
fundusz operacyjny, który rozliczany był tylko częściowo. Z jego
zasobów oficerowie czerpali bardzo obficie korzyści materialne, które
były istotnym "dodatkiem" do oficjalnej pensji. Bez
skrupułów przywłaszczano sobie również depozyty osób zatrzymanych i
aresztowanych: zegarki, pieniądze (złotówki i dewizy), złoto, wieczne
pióra i w ogóle wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek
wartość.
Funkcjonariusze IW nigdy nie zostali rozliczeni za swe
zbrodnie. Wprawdzie w grudniu 1956 r. powołano nawet w tym celu
specjalną komisję (tzw. Komisja Mazura). W raporcie wymieniono
zaledwie 43 funkcjonariuszy GZI (w ogóle nie analizowano spraw ogniw
terenowych), w stosunku do niektórych zalecono wszczęcie postępowań
karnych. Aresztowano tylko dziesięciu, ale jeden z nich, płk Stefan
Kuhl, już po godzinie został zwolniony. Wyroki otrzymali zaledwie
dwaj: płk Władysław Kochan i ppłk Mieczysław Notkowski - wyłącznie
"za nadużycie władzy". Pierwszy z nich spędził w więzieniu
zaledwie dwa miesiące, drugi "aż" dziewięć. Nie było
degradacji i pozbawiania stopni wojskowych na szerszą skalę itp. Na
tym zakończyła się "odnowa" IW, sprowadzona praktycznie do
zmiany jej nazwy na WSW. Wszelkiej odpowiedzialności uniknęli
funcjonariusze, którzy wyjechali do Związku Sowieckiego lub Izraela.
Raport zaś nie został nawet opublikowany.
Powroty po latach: awanse i medale
O
najbardziej "pokrzywdzonych", czyli wyrzuconych ze służby,
zdegradowanych itp., ich kolesie zadbali po latach, przywracając
niektórych do służby wojskowej, awansując ich i odznaczając. Tak było
m.in. z mjr. Józefem Kulakiem (współwinnym śmierci ppłk. Lucjana
Załęskiego, szefa sztabu 3. DP w Lublinie), który 12 października
1983 r. został awansowany do stopnia podpułkownika; ppłk Eugeniusz
Niedzielin (też podejrzany o morderstwo) dostał w rezerwie awans do
stopnia pułkownika; ppłk Edmund Czekała (podejrzany o morderstwo) -
awansowany do stopnia pułkownika 17 września 1982 r.; mjr Jan Wojda
(podejrzany o morderstwo) powołany ponownie do służby wojskowej i
awansowany; kpt. Benedykta Knapiuka awansowano w rezerwie do stopnia
majora 30 września 1981 r.; mjr Edward Grzelak (za przestępstwa
wyrzucony z IW już w 1953 r. i zdegradowany do stopnia szeregowca) 17
września 1982 r. - w haniebną rocznicę najazdu sowieckiego na Polskę
- został awansowany w rezerwie do stopnia podpułkownika; kpt. Tadeusz
Jurczak otrzymał awans do stopnia majora 30 września 1981 r.; mjr
Jerzy Wenelczyk został awansowany do stopnia podpułkownika 27
września 1980 r., a 1 lutego 1981 r. powrócił do służby wojskowej (w
WSW).
Ponadto wielu z nich zostało odznaczonych w PRL orderami i
krzyżami, umieszczano ich w newralgicznych miejscach w dyplomacji,
gospodarce, nauce, mediach. Przecież byli towarzyszami najbardziej
zaufanymi. No i czekały ich oczywiście tłuste emerytury, bo przecież
przyzwyczaili się do łatwego życia kosztem "klasy
robotniczej".
Kto o tym decydował, kto jest za to
odpowiedzialny? Przecież wszystkie nici w swych rękach trzymali
Jaruzelski i Kiszczak, "ludzie honoru". Dziś owi
"sympatyczni staruszkowie" migają się, jak mogą, chcąc
uniknąć jakiejkowiek odpowiedzialności, a mowa o odebraniu im i ich
podowładnym przywilejów materialnych powoduje, że natychmiast
pojawiają się kampanie medialne w ich obronie, mędzenie o
"odpowiedzialności zbiorowej", "żądzy odwetu" i
"zoologicznym antykomunizmie". Ale jeśli coś było
zoologiczne, to przede wszytkim postępowanie tych ludzi, pozbawione
jakichkolwiek ludzkich odruchów. Dziś kłamią, zacierają za sobą ślady
i biorą nas na litość. Czy wezmą? To tylko od nas zależy. Nie
jesteśmy bowiem całkiem bezbronni - jeśli określone tytuły prasowe,
stacje telewizyjne i radiowe kłamią w ich obronie, jeśli robią to
określeni politycy i "autorytety moralne", możemy z nich po
prostu zrezygnować. Będzie to mieć dwojakie skutki - po pierwsze, nie
będą tego robić za nasze pieniądze, po drugie zaś - przestaną
zatruwać nasze umysły. Coś przecież należy się od nas ofiarom
Informacji Wojskowej, dziś zapomnianym i jakże często bezimiennym.